niedziela, 14 listopada 2010

Głos eksperta...

Joanna Mazgajska pisze:
Obserwując decyzje urzędników w wielkich miastach Polski, można odnieść wrażenie, iż rozwój mierzą jedynie liczbą inwestycji i zaangażowanym kapitałem.
Skuteczność włodarza miasta ocenia się wielkością kwoty pieniędzy „przerobionych” przez jego administrację. Mniej ważne, na co zostały one przeznaczone. To trochę dziwne, zważywszy, iż głównym zadaniem samorządu jest zaspokajanie potrzeb społecznych. W wielkich miastach brak planów miejscowych, które zapobiegłyby chaotycznemu wyszarpywaniu najcenniejszych terenów rekreacyjnych z tkanki miasta. Wyszarpywaniu, gdyż inwestor zawsze dąży do maksymalizacji zysków z przedsięwzięcia budowlanego. Deweloperzy najchętniej budowaliby kosztem obszarów cennych przyrodniczo (przewrotnie podkreślając „ekologiczność” inwestycji) i w lokalizacjach położonych możliwie blisko centrum. Większość ludzi chciałaby bowiem mieszkać w miejscu cichym, bezpiecznym, otoczonym zielenią, pozbawionym spalin i niezbyt daleko od centrum miasta. Pytanie tylko, czy setki tysięcy obecnych mieszkańców powinny się poświęcić na rzecz grupy najbogatszych, oddając parki miejskie, otuliny rezerwatów i użytki ekologiczne pod zabudowę? W takich miastach jak Warszawa czy Kraków praktycznie brak długoterminowego planu rozwoju, który uwzględniałby potrzeby życiowe mieszkańców. Lekceważy się kwestie takie jak jakość powietrza i wody pitnej, ochrona przed hałasem, dostęp do zielonych terenów rekreacyjnych, szybki transport w możliwie najmniejszym stopniu obciążający środowisko... Standardy obiektywizmu polskich urzędów tak różnią się od europejskich, iż można mówić o patologii. Organy samorządowe wspierają inwestorów – właścicieli gruntów na terenach miejskich. Nierzadko można odnieść wrażenie, iż zadanie urzędów (także odpowiedzialnych za ochronę środowiska) sprowadza się do asekurowania inwestora w procesie możliwie szybkiego uzyskania koniecznych zezwoleń. Wybierają więc takie procedury, które nie wiążą się z dodatkowymi „komplikacjami”, wynikającymi np. z uwzględnienia głosu społeczeństwa. Takie podejście kłóci się z oczekiwaniami obywateli, którzy uważają, że mają prawo do decydowania o przestrzeni publicznej, w której żyją. Gdy dojdzie do konfliktu, czują się oszukani i rozgoryczeni. Stronniczość na rzecz inwestora powoduje, iż opłacani przez obywateli urzędnicy postrzegani są jako wróg, przed którym społeczność lokalna stara się rozpaczliwie bronić. Prowadzi to do licznych konfliktów. Jednostki, które odważą się we własnym bądź publicznym interesie przeciwstawić miastu i inwestorowi, są często piętnowane przez media. Niestety wiele osób bezkrytycznie przyjmuje punkt widzenia przedstawiony w reportażu czy artykule, zapominając, iż same mogą w przyszłości znaleźć się w podobnej sytuacji. Zdeterminowane grupy obywateli domagających się prawa do udziału w decyzjach, których skutki będą miały wpływ na ich życie, oskarża się o egoizm i działanie na szkodę interesu publicznego. Tym „interesem” może być np. sortownia śmieci „wzbogacona” materiałami toksycznymi, kolejny wieżowiec zagranicznego inwestora w centrum miasta czy inwestycja mieszkaniowa na terenie zalewowym... Otoczeni wianuszkiem prawników inwestorzy czasami nie mają skrupułów. Przykład? Mieszkańcy miasta X protestują przeciw zabudowie jednego z najcenniejszych terenów w mieście. Zbierają na osiedlu podpisy. Lista z petycją wyłożona jest w pobliskim sklepie. Ostatecznie nie zostaje złożona w ratuszu, ponieważ osoba, która zainspirowała tę akcję, orientuje się, iż istnieją dwie równoległe inicjatywy. Niedoszła petycja zostaje zniszczona. Po pewnym czasie wielu mieszkańców zostaje wezwanych na przesłuchania na policję. Okazuje się, iż deweloper zatrudnił detektywa, który rzekomo nagrał w sklepie kamerą, jak ktoś dwukrotnie podpisuje się na tej samej liście. Nikomu nie zostaną w tej sprawie postawione zarzuty, jednak gorliwe działania policji powodują zastraszenie wielu osób. Inny przykład: chodzi o budowę wieżowca w centrum miasta W. Siedmioro mieszkańców wynajęło prawniczkę i z powodzeniem zaskarżyli inwestycję do sądu administracyjnego. Powodem było znaczne ograniczenie oświetlenia mieszkań na skutek budowy. Teoretycznie obywatele mają prawo do rekompensaty za pogorszenie warunków życiowych ze względu na realizowaną w ich miejscy zamieszkania inwestycję. Jednak wymienioną w ramach negocjacji kwotę inwestor uznał za „próbę szantażu” i skierował sprawę do prokuratury. I znów, na zdrowy rozsądek zarzuty są bezpodstawne, a wszczęcie jakiegokolwiek postępowania wątpliwe. Za to efekt zastraszenia stron postępowania – bezcenny. Bogaty inwestor może liczyć na wsparcie ze strony wysokich urzędników miasta, którzy nie tylko spotkają się z przedstawicielami firmy, ale nawet w sądzie uproszą przyspieszenie terminu rozprawy. Skąd tyle konfliktów? Myślę, iż wynika to ze słabego zrozumienia przez samorządowców, czym jest demokracja. Większość decyzji w sprawach ważnych dla mieszkańców jest obywatelom po prostu narzucana z góry. Nieuwzględnienie mieszkańców na wczesnym etapie podejmowania decyzji z góry nastawia ich negatywnie do przedsięwzięcia, czują się pominięci. Mało tego, wiele postępowań jest tak prowadzonych, aby uniknąć jakiegokolwiek wpływu obywateli na dane postępowanie. Dochodzi do sytuacji, kiedy obywatele, będący początkowo stroną w postępowaniu administracyjnym, są z niego „wymazywani”, gdy tylko urzędnicy orientują się, iż naprawdę interesują się sprawą. Prawo unijne, a w szczególności konwencja z Aarhus, nakłada na Polskę obowiązek przestrzegania pewnych standardów, które jednak wdraża się u nas bardzo opornie. Kiedy ostatnio poinformowałam jednego z radnych o potrzebie przeprowadzenia konsultacji społecznych poprzedzających inwestycje, spytał zdumiony: „Jak to? Za każdym razem?”. Musimy zdać sobie sprawę, że mamy prawo do decydowania o środowisku w którym żyjemy. Jeśli nie będziemy czynnie domagać się udziału w podejmowaniu decyzji w ważnych dla nas sprawach, trudno liczyć, że nastawienie radnych i urzędników się zmieni.




Joanna Mazgajska

Artykuł ukazał sie w listopadowym numerze ZIELONYCH WIADOMOŚCI.

3 komentarze:

  1. wszytsko fajnie, tylko Pani Mazgajska zapomina, że developer nie buduje w przestrzeni publicznej ale na swojej prywatnej własności. Podstawowym niezrozumieniem tej całej sytuacji jest mówienie, że ktoś buduje w rezerwacie. Jeśli społeczeństwo oczekuje zwiększenia obszaru rezerwatu to musi naciskać na władze aby zamist wydawać na nowe drogi, szkoły ale także stadion legii, wydały te środki na wykup terenów. Developer nie dostał tej ziemi za darmo, kupił ją od prywatnych właścicieli. To samo ewentualnie powinno zrobić miasto. Nawoływanie do populistycznych decyzji nie doprowadzi do nikąd, podstawą każdego demokratycznego społeczeństwa jest święte prawo własności.

    OdpowiedzUsuń
  2. Otóż to! I dlatego prezydent Starzyński wykupił te tereny dla miasta/warszawiakow w 1938 roku żeby urzadzić tu tereny rekreacyjne.Ale nie zdążył.Są własnością miasta.Inwestor prawdopodobnie odkupił je od Miasta.

    OdpowiedzUsuń
  3. Szanowni Państwo,
    Jak zapewne wiecie w WSA znajduje się obecnie skarga TOH Tryton. Mamy nadzieję iż Sąd odniesie się do naszych podejrzeń nieprawidłowości dotyczących sposobu wydawania decyzji na inwestycję w otulinie rezerwatu Jeziorko Czerniakowskie. Nasze stowarzyszenie spotykają ostatnio różne przypadki takie jak profesjonalne zhakowane częsci treści na naszej stronie www. Także ten blog wykorzystywany jest do pesonalnych anonimowych ataków na mnie. Doszły mnie nawet (przez osoby trzecie) jakies plotki jakoby pewien inwestor zamierzał mnie personalnie skarżyć za rzekome utrudnianie inwestycji przez TOH Tryton. Niech każdy robi co musi i potrafi. Informuję zainteresowanych, iż TOH Tryton nie wycofa się z tej sprawy, ani żadnych innych prowadzonych.
    Pozdrawiam serdecznie Joanna Mazgajska

    OdpowiedzUsuń

Publikowane komentarze są prywatną opinią komentujących, i blog nie ponosi odpowiedzialność za treść opinii. Opinie wulgarne będą usuwane